Popkultura Lifestyle Pieniądze
Zanim przejdziemy do mięsa kącik co tam u mnie. Tradycyjnie trochę się będę tłumaczył dlaczego nie było mnie tutaj tak długo. Mianowicie nasz bobas poszedł na pierwszy tydzień do żłobka, dla niewtajemniczonych w rodzicielstwo wiąże się to z tym, że taki szkrab wymienia się z innymi dziećmi wszystkim i cyk po tygodniu mamy gorączkowanie, biegunki, katary bóle gardła – słowem Adenowirusy. Oczywiście, to jeszcze może nie przeszkodziłoby mi w pracy twórczej, że tak powiem. Ale w moim domu jest taka tradycja, że jak któraś z moich córek przyniesie takie choróbsko do domu, to pierwsza osoba, która po którejś z nich to przejmuje jest właśnie papito. Także to mnie trochę wyautowało z tematu blogowego. Później powrót do żłobka na chwilę i znowu jakieś gorączkowanie inne takie – także kreatywność poszła do lasu w tym czasie 🙂 Mamy już na szczęście maj, wiosna więc mam nadzieję, że trochę się to wszystko uspokoi.
Gregory David Roberts w cyklu Shantaram zabiera nas w iście metafizyczną podróż po Indiach lat 80-tych. Gdzie wspomnienia autora mieszają się z fikcją jednak jest to mieszanka wybitna. Zarówno Shantaram jak i Cień Góry dają nam pakiet 1600 stron ciekawych przygód uciekiniera, członka mafii, pisarza i filozofa w jednym, którą czyta się naprawdę sprawnie. Roberts bardzo dobrze prowadzi tempo narracji przez co, płyniem razem z nurtem wydarzeń. Jedyne do czego mogę się przyczepić to czasami zbyt długie filozoficzne rozważania, ale to na szczęśnie nie przeszkadza w pochłanianiu kolejnych stron. Mamy tutaj walki gangów, strzelaniny, góry narkotyków podlane litrami alkoholu, rewolucje, morderstwa i orbitujące wokół tego miłość oraz filozoficzne rozważania nad życiem. Postaci, które stworzył lub poznał autor są świetnie opisane, mają wyraziste charaktery i od razu możemy stworzyć z nimi więź. Cykl Shantaram to ten rodzaj historii, w którym po zakończeniu czujemy taki koktajl emocji, że człowiek odczuwa pustkę. Mówi sobie: Czemu już koniec? Co prawda, z tego co mi wiadomo Gregory David Roberts chciał zrobić z cyklu trylogię, ale nie wiem czy trzecia część ostatecznie powstanie. Niezbyt dogłębnie szukałem odpowiedzi na to pytanie, a być może takiej odpowiedzi nie zna nawet jeszcze sam autor 🙂
Tradycyjnie jak ma to miejsce nie mogło zabraknąć fragmentu z omawianego dzieła. Niemniej jednak miałem problem z doborem – mimo tego, iż książki pochłania się szybko to miałem okresy w których je czytałem. Także nie pamiętałem dokładnie w których miejscach książki znajduje się coś ciekawego co mogłoby zachęcić do zapoznania się z ich pełną treścią. Dlatego wybrałem trochę losowo fragment z początkowych stron.
Siedząc noc w noc w Leopoldzie i słuchając rozmów przy sąsiednich stolikach, słyszałem wielu cudzoziemców i licznych Hindusów narzekających na korupcję pleniącą się w Bombaju. Przez tych kilka spędzonych w mieście tygodni przekonałem się, że te skargi często są słuchane i prawdziwe. Ale korupcja jest wszędzie. Nie istnieje system odporny na niesłuszne wykorzystywanie pieniędzy. Uprzywilejowane elity rządzące smarują koła swojego dobrobytu, rozdając łapówki i wspierając inicjatywy najbardziej szlachetnych stowarzyszeń. A bogaci całego świata żyją dłużej i zdrowiej niż biedni. Istnieje różnica między nieuczciwą i uczciwą łapówką, powiedział mi kiedyś Didier Levy. Nieuczciwa jest taka sama w każdym kraju, uczciwa występuje tylko w Indiach. Uśmiechnąłem się wtedy, bo wiedziałem, o co mu chodzi. Indie są szczere. Indie są uczciwe. I spodobało mi się to od pierwszego dnia. Instynkt nie popychał mnie do krytyki. Instynkt w mieście, które uczyłem się kochać, kazał mi obserwować i angażować się, a także czerpać z tego przyjemność. Wtedy nie mogłem wiedzieć, że przez najbliższe miesiące i lata moja wolność i nawet życie będą zależeć od gotowości Hindusów do odwrócenia lusterka.
– Co, sam? – krzyknął Didier, wracając do stolika. – C’est trop! Nie wiesz, drogi przyjacielu, że tutaj samotność jest nieco odrażająca? A muszę ci powiedzieć, że bycie odrażającym to przywilej, który rezerwuję wyłącznie dla siebie. Chodź, napijemy się.
Padł na krzesło obok mnie i wezwał kelnera, by zamówić drinki. Od tygodni rozmawiałem z nim w Leopoldzie niemal co wieczór, ale nigdy nie znaleźliśmy się sam na sam. Zaskoczyło mnie, że postanowił dotrzymać mi towarzystwa przed powrotem Ulli, Karli czy któregokolwiek ze swoich znajomych. Był to drobny dowód akceptacji, za który byłem mu wdzięczny.
Dopóki nie przyniesiono whisky, bębnił palcami po stole. Połowę wypił jednym haustem, a potem wreszcie się uspokoił, odwrócił do mnie z uśmiechem i zmrużył oczy.
– Strasznie się zadumałeś.
– Myślałem o Leopoldzie, rozglądałem się, przyglądałem…
– Straszne miejsce. – Westchnął, potrząsając gęstymi kędziorami. – Nie znoszę siebie za to, że tak się tu dobrze czuję.
Dwaj mężczyźni w szarawarach i ciemnozielonych kamizelkach narzuconych na sięgające ud koszule z długimi rękawami podeszli do nas, zwracając na siebie pilną uwagę Didiera. Skinęli mu głowami, na co odpowiedział szerokim uśmiechem i ruchem ręki, a potem dołączyli do grupy przyjaciół przy stoliku nieopodal.
– Niebezpieczni faceci – wymamrotał Didier, z szerokim uśmiechem wpatrując się w ich plecy. – Afgańczycy. Rafia, ten mały, handlował na czarnym rynku papierami.
– Papierami?
– Paszportami. Był szefem. Bardzo ważnym. Teraz przerzuca brown sugar przez Pakistan. Zarabia wiele więcej, ale nie może odżałować, że stracił interes z papierami. Podczas walk wielu zginęło – przeważnie jego ludzie.
Nie mogli go usłyszeć, ale dokładnie wtedy obaj odwrócili się i spojrzeli na nas ponuro i mrocznie, jakby potwierdzając jego słowa. Jeden z ich towarzyszy pochylił się i przemówił do nich. Wskazał Didiera, potem mnie, a oni spojrzeli mi prosto w oczy.
– Zginęli… – powtórzył cicho Didier, uśmiechając się jeszcze szerzej, aż obaj się od nas odwrócili. – Odmówiłbym robienia z nimi interesów, gdybym na nich tak dobrze nie wychodził.
Mówił kątem ust, jak więzień pod okiem strażników. To mnie rozśmieszyło. W australijskich więzieniach taka technika szeptu jest nazywana bocznym ujściem. To wyrażenie przypominało mi się, gdy obserwowałem Didiera, i rzuciło mnie do więziennej celi. Poczułem tanie środki dezynfekcyjne, metalowy szczęk kluczy, pocący się kamień pod moimi palcami. Takie wspomnienia nawiedzają byłych więźniów, policjantów, żołnierzy, sanitariuszy strażaków i innych, którzy doświadczają traumatycznych przeżyć. Czasami są tak gwałtowne i tak nie pasują do sytuacji, że jedyną rozsądną reakcję jest głupi, nieopanowany śmiech.
– Myślisz, że żartuję? – sapnął z urazą Didier.
– Nie, nie, wcale nie.
– To prawda, zapewniam cię. W tym biznesie była mała wojna. Widzisz, właśnie w tej chwili przyszli zwycięzcy. To Bajram i jego ludzie. Jest Irańczykiem. Wymusza haracze i pracuje dla Abd al-Ghaniego, który z kolei pracuje dla jednego z gigantów przestępczego świata, Abd al-Kadira Chana. To oni wygrali tamtą małą wojnę, a teraz kontrolują handel paszportami.
Lekkim ruchem głowy wskazał grupkę młodych mężczyzn w stylowych zachodnich dżinsach i kurtkach, którzy właśnie weszli przez jeden z łuków. Podeszli do biurka kierownika i serdecznie przywitali się z właścicielami Leopolda, po czym zajęli stolik w głębi sali. Przywódcą tej grupy był wysoki, masywny mężczyzna po trzydziestce. Jego jowialna, mięsista twarz odwracała się ponad głowami przyjaciół ku pełnym szacunku ukłonom i przyjaznym uśmiechom licznych znajomych. Kiedy skierował spojrzenie na nas, Didier do niego pomachał.
– Krew – odezwał się cicho, uśmiechnięty. – Jeszcze przez jakiś czas te paszporty będą stemplowane krwią. Dla mnie to nie ma znaczenia. W sprawach jedzenia jestem Francuzem, w kwestiach miłosnych – Włochem, a w biznesie – Szwajcarem. Bardzo szwajcarskim Szwajcarem. Skrupulatnie neutralnym. Ale te papiery jeszcze splamią się krwią, jestem pewien.
Odwrócił się i mrugnął raz i drugi, jakby otrząsając się z senności.
– Chyba się upiłem – powiedział, przyjemnie zaskoczony. – Zamówmy jeszcze kolejkę.
– Proszę bardzo. Ja na razie zwolnię. Ile kosztują te paszporty?
– Od stu do tysiąca dolarów, oczywiście. Chcesz kupić?
– Nie…
– Ach… To było „nie” bombajskiego sprzedawcy złota. To jest „nie”, które znaczy „może”, a im bardziej jest namiętne, tym bardziej pewne jest „może”. Jak zechcesz, przyjdź do mnie. Wszystko załatwię – oczywiście za drobną prowizję.
– Dużo dostajesz tej… prowizji?
– Mmm, jakoś idzie. Nie mogę narzekać. – Wyszczerzył zęby, a jego niebieskie oczy zalśniły przez soczewki zaróżowionej, alkoholowej wilgoci. – Wiążę koniec z końcem, a jak je ze sobą zwiążę, od obu dostaję zapłatę. Na przykład dziś wieczorem nadzoruję transakcję – dwa kilo haszyszu z Manali. Widzisz tych włoskich turystów, tam, przy owocach, blondyn z długimi włosami i dziewczyna w czerwieni? Chcieli kupić. Ktoś – widzisz go tam na ulicy, ten w brudnej koszuli i boso, czeka na zapłatę – przyprowadził ich do mnie, a ja z kolei skontaktowałem ich z Ajayem. On zajmuje się haszyszem i jest wspaniałym kryminalistą. Teraz widzisz, usiadł z nimi i wszyscy się uśmiechają. Transakcja zawarta. Moja praca na dziś zakończona. Jestem wolnym człowiekiem!
W Polsce Shantaram był reklamowany hasłem z recenzji Marcina Mellera – Shantaram to czytelniczy Święty Graal. Moim zdaniem, to za dużo powiedziane, ale zgadzam się z tym, że cała seria jest naprawdę warta przeczytania. To jedna z takich serii, które warto byłoby przeczytać w trakcie swojego życia – zamiast obejrzenia kilku słabej lub średniej jakości filmów na Netflixie. Osobiście daję tutaj ocenę 8,5/10. Sama seria nadaje się na mocną 9, ale Roberts czasami za bardzo odpływa w swoje filozoficzne rozważania, które szczególnie w Cieniu Góry potrafią się przeciągać niepotrzebnie. Za to urywam półpunktu. Niemniej jednak POLECAM! 🙂
Jeżeli, ktoś czytał dajcie znać jak Wasze wrażenia 🙂